Rozstania i powroty, czyli jak przewrócić swoje życie do góry nogami
Po długiej przerwie trzeba byłoby wrócić do blogowych "obowiązków"... Niestety, współczesne portale, z szybkim, treściwym i bogatym wizualnie interfejsem, zdecydowanie prześcigają stare, dobre blogi. Łatwiej stracić czas na przejrzenie stu postów np. na facebooku, niż przeczytać przydługiego posta na czymiś blogu. Idąc "z duchem czasu" przekonałam się więc do założenia konta na Instagramie (oczywiście zapraszam do obserwowania!). To niezły pożeracz czasu, zwłaszcza na przerwach w pracy ;) Także od miesiąca (spędzonego na burcie) nie znalazłam czasu na bloga. No i oczywiście, standardowo, na początku zawsze wszystko idzie szybko, łatwo, potem człowiek się wypala, tematy się kończą... Mam jednak nadzieję, że uda mi się przełamać ten trudny moment. Jestem nieco zahartowana- branża, w której pracuję, nie oszczędza mi trudnych chwil, a wiadomo, "co nas nie zabije, to nas wzmocni" (chociaż oczywiście to nie działa tak prosto!).
Morski pejzaż |
Życie na statku łatwe nie jest, chociaż takie się wydaje. Nie raz, zarówno ja, jak i moi znajomi, byliśmy oceniani jako krezusi, zarabiający miliony, za pracę, polegającą na zwiedzaniu pięknych portów oraz morskich pejzaży. Tymczasem prawda jest brutalna. Płacimy życiem rodzinnym, z którego jesteśmy wyrywani, płacimy monotonią, ciężką pracą, zagrożeniami życia na morzu... Do tego za zarabiane przez nas "kokosy" trzeba także przeżyć bezpłatny czas wolny. Niektórzy marynarze, utrzymujący na lądzie rodzinę, są w stanie przetrwać na lądzie jakiś miesiąc- później finanse zmuszają ich do powrotu na wodę. Myślę też, że praca na statku jest super, do czasu znalezienia "drugiej połówki" (i nie mam tu na myśli flaszki wódki) i chęci założenia rodziny. Dużo związków rozpada się też przez ciągłą rozłąkę, kiedy pojawiający się co kilka miesięcy mąż jest traktowany jak nieprzydatna maruda, nie odnajdująca się w lądowych obowiązkach, podczas gdy rezolutna żona musi skakać dookoła niego (nie jest to moje zdanie; ale niestety nie raz spotkałam się z takim traktowaniem marynarzy; "niech on już idzie na to morze, pieniądze zarabiać, a nie dupę truje...").
Ja też w pewnym momencie, mając dość wszechobecnego nałogowego pijaństwa, ciągłego patrzenia mi na ręce (jako kobiecie) i sprawdzania mojej wartości uznałam, że przewrócę moje życie do góry nogami i... znajdę pracę lądową. Doszłam do wniosku, że nie mając wielkich zobowiązań, świetnym pomysłem jest etat, na którym co prawda będę zarabiać ułamek dotychczasowej pensji, ale codziennie, po ośmiu godzinach, będę wracać do domu. No i te wolne weekendy... Jeśli bowiem myślicie, że na statku pracuje się osiem godzin i "do domu", a raczej "do kabiny", to muszę Was uświadomić- nic bardziej mylnego. Każdy armator wlicza do pensji tzw. "gwarantowane nadgodziny", zazwyczaj w ilości około 100 miesięcznie. Są one płatne z góry; a co to oznacza? Że nie możecie odmówić wyjścia do pracy właściwie nigdy. Jeśli przełożony zadzwoni godzinę po Waszej skończonej pracy, że jest coś pilnego do wykonania, to może tylko ciężka grypa żołądkowa pozwoli Wam się wymigać. Istnieje tu też pewien bardzo niemiły haczyk- część kapitanów uważa, że skoro te nadgodziny są już opłacone, to załoga MUSI je wyrobić. I w czasie spokojnego, 40 dniowego przelotu przez Pacyfik, taki przełożony potrafi zażyczyć sobie codziennie 3-4 dodatkowych godzin pracy, oprócz planowych ośmiu... Tak więc dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane- coś, co w założeniu miało zapobiec sytuacji, że w czasie awarii, manewrów czy prac pilnych załoga odmówi pracy, przerodziło się w narzędzie mobbingu.
No, ale wracając na ląd. Tak jak pisałam, zazdrościłam "normalnym" ludziom ich "normalnego" życia. A jak chcę coś mieć, to do tego dążę- rzuciłam więc morską przygodę, dodatkowo zmotywowana nieprzyjemnym wypadkiem, gdy na manewrach koło ucha śmignęła mi 20 kilogramowa, stalowa rolka, wyrwana cumą...
Zaczęłam pracę w "budżetówce", teoretycznie związaną z wodą, a praktycznie- wypady w teren były bardzo rzadkie, na codzień więc była to tzw. ciepła posadka; umowa o pracę, standardowa pensja urzędnicza i osiem godzin do przesiedzenia "na dupie"- czy praca jest, czy jej nie ma. Ile wytrzymałam, zanim wróciłam na wodę? Zaledwie 10 miesięcy. I nie chodziło nawet o to, że szef, typowy, zasiedziały, szowinistyczny mobber, zależnie od swojego humoru potrafił wprowadzać atmosferę terroru. Po pierwsze- nie dałam sobie rady finansowo. Szczerze podziwiam osoby, które mając dwie pensje po 2,5 tys. zł na rękę są w stanie żyć, bawić się, a nawet wziąć kredyt hipoteczny i utrzymywać dzieci! Dla mnie świadomość, że żyję od pierwszego do pierwszego i nic lepszego mnie nie czeka (szanse rozwoju praktycznie żadne- stanowisko "specjalistyczne") była nie do przeskoczenia. Niemożność opłacenia pełnej składki OC w odpowiednim czasie, strach o każde stuknięcie w silniku czy podwoziu samochodu, że czeka mnie kosztowna naprawa... No i te nieszczęsne osiem godzin przed komputerem, sprawiające, że po południu czułam się bardziej zmęczona, niż po najcięższej fizycznej pracy. Do tego obrastanie tłuszczykiem, bo przecież sił na siłownię (nomen omen) już później brakuje (a i koszt niebagatelny przy lądowych zarobkach). Podjęłam więc kolejne, zawodowe ryzyko, aby zmienić swoje życie. Nie było to łatwe, zwłaszcza, że motywując się do pozostania na lądzie, zdecydowaliśmy się na psa. A przecież nie można zostawiać zwierzęcia na pół roku samego, albo i na dłużej... Tym trudniej było mi znaleźć kompromis, co robić dalej? Na pewno każdy z Was stanął kiedyś przed niepewnością i koniecznością podjęcia decyzji. Wychodząc z założenia, że najgorsza decyzja jest lepsza niż jej brak (tak mówiono nam w Szkole Morskiej i zgadzam się z tym- jeśli na statku, jako nawigator, podejmiecie złą decyzję, pozostanie Wam jedno wyjście- tzw. manewr ratunkowy. Jeśli nie podejmiecie żadnej, moment rozwiązania będzie się opóźniać- aż może być za późno na jakiekolwiek działanie...) zdecydowałam się rzucić na głęboką wodę (a właściwie nieco płytszą ;) i spróbować żeglugi śródlądowej, czyli rzecznej. Część z Was może nie wiedzieć, że coś takiego istnieje i nie dziwię się; ja też długo nie miałam tej świadomości. Żegluga ta w Polsce bowiem praktycznie nie istnieje, a jej niedobitki stanowi flota pasażerska w kilku dużych miastach w Polsce oraz w rejonach turystycznych. Za to zagranicą jest to potężna, licząca się gałąź transportu. Wymienić tu mogę przepływającą przez kilka krajów Europy rzekę Ren, na której ruch praktycznie nie zamiera, całą Holandię i Belgię, a spoza Europy- rzekę Missisipi w USA czy Jangcy w Chinach.
O, taki właśnie pchacz ;) |
W Polsce, wśród młodych ludzi, nie ma też rozwiniętej świadomości o dokumentach, niezbędnych do podjęcia pracy w tej branży, ani praktycznie żadnej wiedzy o specyfice takiego zatrudnienia. A szkoda- wiele osób, które po Akademii Morskiej nie mogło znaleźć zatrudnienia, mogłoby spróbować szczęścia na rzekach. Oczywiście winny jest tu brak jakiegokolwiek poinformowania ze strony wykładowców (a może oni też o tym nie wiedzą?). Niestety, hasło reklamowe AM-ki "To na Was czekają pracodawcy" zaćmiło zdrowy rozsądek w nauczaniu. Nie mówi się więc o innych możliwościach zdobycia pracy (niż na morzu), po ukończeniu tej szkoły. Studenci, przy poszukiwaniu praktyk i staży, są skazani całkowicie na siebie.
Mała barka na rzece Jangcy w Chinach. Tu możecie zauważyć, że jest ona samowystarczalna, ma część mieszkalną, sterówkę i własny napęd. |
Zaś morskie dokumenty kwalifikacyjne są wymienialne o stopień wyżej na śródlądowe; i tak mając morskiego marynarza, na śródlądzie dostalibyście starszego marynarza. Dość zaskakującym wyjątkiem są stanowiska oficerskie; morski oficer (a nawet kapitan) na śródlądziu dostanie tylko bosmana. Dużym ułatwieniem jest jednak późniejszy rozwój- po pół roku pracy dostaje się automatycznie śródlądowy patent kapitana. Rodzi to jednak też negatywne konsekwencje, bo osoba nie mająca pojęcia o nawigacji śródlądowej może samodzielnie prowadzić barkę (czyli statek śródlądowy). A o ile na morzu minimalną bezpieczną odległością zbliżenia dwóch jednostek jest około pół mili morskiej (czyli jakieś 900 metrów) na śródlądziu bezpiecznie mija się na... metr ;)
Dodatkowym motorem zmian była pandemia- branża morska wiele na niej straciła. Niepewność, kiedy i czy wrócimy do domu, strach o bliskich, potęgowany pełnym paniki przekazem telewizyjnym, obawa przed kwarantanną, a co najgorsze- zakaz wychodzenia na ląd (co dla mnie było naprawdę cenną możliwością) sprawił, że korzyści finansowe przestawały liczyć się coraz bardziej. Zwłaszcza, że niektórzy armatorzy, zasłaniając się kryzysem, zaczęli przycinać pensje...
Jak poszło mi w zupełnie odmiennej branży i jakie są najważniejsze różnice obu "żeglug"- tej morskiej, zwanej wielką, i tej śródlądowej, zwanej "szuwarowo-bagienną"? Dowiecie się z następnych wpisów, na które zapraszam.
Na zakończenie chciałabym Was zachęcić do działania i podejmowania odważnych decyzji. Życie mamy jedno i warto walczyć o to, żeby nie było ono pasmem niechęci, znużenia i wypalenia. Na pewno niektóre z podjętych decyzji nie okażą się właściwe; ale każdy taki, popełniony błąd, pozwala nam wyciągnąć wnioski i nauczyć się czegoś nowego. Nie bójmy się walczyć o szczęście i nie dajmy wmówić sobie, że osiągnęliśmy już szczyt naszych możliwości.
Komentarze
Prześlij komentarz
Miło mi, że chcesz wyrazić swoją opinię, zadać pytanie czy po prostu ponarzekać. Chciałabym, żeby tych opinii, jak najbardziej różnorodnych, było jak najwięcej. Na pytania na pewno odpowiem i ponarzekam chętnie razem z Tobą. Wyłączyłam weryfikację captcha, także nie martw się niepotrzebnymi utrudnieniami ;)