Okiem "wilczycy morskiej" na szczury lądowe

 Dzisiaj opowiem Wam o moim subiektywnym punkcie widzenia lądowego życia- z pewnego dystansu, jaki daje morze. W końcu na pewno rozumiecie, że tryb pracy, polegający na udawaniu się do niej na kilka długich miesięcy, a następnie na podobnie długim odpoczynku, jest raczej daleki od "normalności"...

Po pierwsze- czy zazdroszczę "szczurom lądowym" ich pracy, czy wręcz przeciwnie? To zależy. Praca na morzu ma sporo zarówno zalet, jak i wad. Tych pierwszych jest według mnie sporo mniej, więc to od nich zacznę.
Niezaprzeczalną zaletą, której zazdrości mi wielu znajomych, jest długi czas odpoczynku od pracy. Podczas gdy oni od poniedziałku do piątku muszą wstawać rano, by udać się do nie zawsze lubianego zajęcia zawodowego, ja mogę wylegiwać się do południa (albo w ogóle nie wstawać z łóżka!). Mam czas, żeby pozałatwiać wszystkie sprawy urzędowe, nie musząc zużywać cennych dni urlopu. A imprezę mogę zorganizować chociażby w poniedziałek wieczór- tylko jeszcze muszę znaleźć towarzyszy, o równie beztroskim rozkładzie dnia ;) Mogę też całkowicie poświęcić się przez ten czas bliskim.
Kolejną zaletą jest oczywiście możliwość zwiedzania świata, za którą w dodatku dostaję pieniądze. No i fakt, że kiedy już jestem w pracy, to mogę wstać jakiś kwadrans wcześniej, nie ryzykując spóźnienia- w końcu moje miejsce pracy jest najwyżej kilka pięter niżej lub wyżej...

French Quarter, Nowy Orlean
Przy odrobinie samozaparcia i rozrzutności (takie wyprawy potrafią sporo kosztować) da się "zwiedzić świat statkiem". Na zdjęciu French Quarter w Nowym Orleanie- na pewno opiszę to kontrowersyjne miejsce w którymś z postów. 

Będąc na morzu nie muszę także przejmować się przygotowaniem jedzenia, umyciem naczyń, zakupami czy sprawami urzędowymi. Posiłek dostanę podany dosłownie pod nos, brudne talerze natychmiast zostają zebrane, listą zakupów zajmuje się kapitan z kucharzem, kapitan załatwia też wszystkie sprawy "urzędowe"- kontrole paszportowe, celne, odprawy portowe.
No i pieniądze. Chyba każdy słyszał, jak świetnie zarabiają marynarze. Dodatkowo w czasie rejsu nie płacimy rachunków za zużycie wody czy prądu (chyba że, oczywiście, ktoś ma własny dom czy mieszkanie- wtedy niestety nie da się zawiesić opłat, nawet mieszkając samemu trzeba płacić za czas nieobecności czynsz czy stałe opłaty). Nie wydajemy też na jedzenie; czysty profit... Pensje nie są złe, ale ponownie przypomnę Wam, że marynarze, nawet zatrudnieni na umowie o pracę, zazwyczaj dostają pensję wyłącznie w czasie pobytu na statku.  Beztroska, powiecie, żyć nie umierać? To przejdziemy teraz do wad- moim zdaniem przyćmiewających zalety. 

Pierwsza z zalet- tryb pracy i kilkumiesięczny odpoczynek, jest także wadą. Na kilka miesięcy jesteśmy bowiem całkowicie wycięci z życia. Przegapić w ten sposób można ważne wydarzenia, ślub w rodzinie czy wśród przyjaciół, narodziny dziecka- a także, co chyba najcięższe, śmierć czy chorobę bliskich. Przeżyłam to sama; niestety, moja wspaniała Mama ciężko zachorowała w czasie mojego rejsu. Rodzina nie powiedziała mi o tym "nie chcąc mnie martwić", żebym nie zrobiła sobie krzywdy, mając głowę zajętą sprawami lądowymi, zamiast własnym bezpieczeństwem... Mama odeszła trzy miesiące po moim zmustrowaniu. Sama przyznała, że przy życiu trzymało ją to, żeby jeszcze mnie zobaczyć. Bardzo ciężko mi było wybaczyć sobie, że nie wyczułam tego w czasie rozmów, że nie poprosiłam o wcześniejsze zejście... Ale wiem, że kończąc pracę przed końcem kontraktu, najprawdopodobniej nie byłoby mnie stać na późniejsze, desperackie próby jej leczenia. Nie miałabym też za co utrzymać mojego Taty, który załamał się i stracił pracę po jej śmierci. Także- Mama w pewnym sensie wiedziała, co robi...
Cóż, zrobiło się dość ciężko i raczej pozostaniemy w takim klimacie. Ta praca doprowadziła do wielu ludzkich tragedii, czy to dlatego, że na morzu zginął mąż i ojciec rodziny, czy dlatego, że żona nie dotrzymała wierności nieobecnemu mężowi, i ten dostał pozew rozwodowy w czasie rejsu. Albo najprościej- że nie mogliśmy być obecni w najtrudniejszych chwilach naszych bliskich. Nie możemy w końcu co rejs prosić o podmianę z przyczyn osobistych- a coś, co zaczyna się jak niewinne przeziębienie, może okazać się śmiertelną chorobą osoby pozostałej "na lądzie", której często jedyne wsparcie może być okazane na odległość... Możecie sobie wyobrazić, jak ciężko przeżywać osobistą tragedię w tak specyficznym środowisku, w którym często nie ma szans na znalezienie zrozumienia.

Bardzo smutne zdjęcie retro
Może banalne, ale zawsze warto pamiętać starą prawdę, że ludzkie życie jest krótkie i ulotne.

Morze nauczyło mnie doceniać chwile spędzone z bliskimi. Zrozumiałam, że mogę nie mieć kolejnej okazji, żeby wysłuchać bliskiej osoby, której zwierzenia zignorowałam dla przeglądania internetu czy gry. I chciałabym też Wam o tym przypomnieć. Pamiętajcie moje słowa, gdy nie będzie się Wam chciało zadzwonić do starszych rodziców czy wysłuchać partnera. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie ta ostatnia rozmowa.
Tym, na co słyszałam wiele skarg od starszych, fajnych mężczyzn, którzy poświęcili życie dla pracy na morzu, był fakt, że ich dzieciaki dorastały "skokowo", a oni nie mogli być obecni w ważnych dla nich momentach. Znam też opinię marynarskich dzieci na ten temat- ojciec, który po powrocie z rejsu domaga się uwagi, próbuje spędzić czas z rodziną, traktowany jest jako natręt. "Niech on już wraca na to morze, kasa się kończy, a ten tylko marudzi i narzeka, nic mu nie pasuje....". Faktem jest oczywiście, że po kilku miesiącach odpoczynku od gotowania i sprzątania ciężko się przestawić i zająć pracami domowymi. Stąd też dla żony "na pełen etat", czasem także pracującej zawodowo, dużym problemem jest siedzący w domu mąż, który często nie chce zajmować się domowymi sprawami. Czy lepiej ułożyłoby się w takich związkach, jeśli para byłaby cały czas razem, ucząc się siebie i przyzwyczajając? Oceńcie sami.
Na morzu znane jest też zjawisko "fali", choć w większości przypadków polegającej na psychicznym znęcaniu. O ile na lądzie również traficie w pracy na mobbing czy nawet molestowanie, łatwiej się przed nim bronić- po południu wraca się bowiem do domu, bliskich, na lądzie jest też większy dostęp do wszelkich instytucji pomocowych. A jeśli jest naprawdę źle- można po prostu rzucić pracę. Na morzu takiej możliwości praktycznie nie ma, nawet jeśli zgłosi się chęć zmustrowania i uzyska się zgodę, trzeba jeszcze dopłynąć do miejsca, gdzie taka podmiana jest możliwa. Dopłynąć, razem ze swoimi oprawcami- od których możliwa jest jedynie ucieczka już na wieczność, w objęcia Posejdona... Częste na morzu tzw. "ładowanie" to po prostu wyszukiwanie słabych punktów takiej osoby i atakowanie właśnie ich (może to być rozrywką dosłownie całej załogi). I to zjawisko, bagatelizowane i tolerowane, może być nawet przyczyną samobójstwa. Znany jest przypadek chłopaka, bardzo zakochanego w swojej "lądowej" dziewczynie. I starzy matrosi, wyczuwając jego słabość, którą była nadmierna zazdrość i niepewność wierności wybranki, zaczęli snuć historie: że jego dziewczyna nie pozostanie mu wierna, że na pewno już kogoś ma, że przecież nie będzie czekać tyle czasu. I co na to niedoświadczony marynarz? Po prostu się powiesił... Winnych nie znaleziono- bo jak udowodnić coś takiego, kiedy ofiara nie żyje, a żaden marynarz nie oskarży kumpla, bo najprawdopodobniej sam także brał udział w tej okrutnej grze?

Druga zaleta- zwiedzanie świata- niestety nie wygląda tak, jak niektórzy ludzie, nieznający branży, sobie wyobrażają. Pisałam już o tym jakiś czas temu, że każde wyjście okupione jest wieloma trudnościami. Na jak długo kapitan pozwoli wyjść, czy uda się znaleźć jakiś transport do miejsca atrakcyjniejszego, niż industrialne dzielnice portowe, i najważniejsze- czy w ogóle pozwoli na to czas i obowiązki. Nie ma co liczyć też, że zwiedzimy atrakcyjne miejsca, często porty są zatęchłymi dziurami, w których jedynym, co warte jakiejkolwiek uwagi, jest portowa knajpa. Oczywiście, z drugiej strony pozwala nam to poznać dany region od tej prawdziwej strony, nie tej "odstawionej", dla turystów.

Nikolayev
Tak wyglądająca okolica portu potrafi zniechęcić do dalszego zwiedzania... Nikolayev na Ukrainie.

Najłatwiej było mi wyjść "na miasto" za marynarza czy kadeta; a im wyżej pięłam się po stanowiskach, tym trudniej było udać się na dłuższą wyprawę. Największe problemy stwarzało stanowisko starszego oficera- kiedy byłam odpowiedzialna za prawidłowy załadunek. Niełatwo było zaufać, że wszystko będzie dobrze i odpocząć sobie na mieście; zdarzyło mi się wrócić na statek z olbrzymim przegłębieniem na dziób, którego myślałam, że już nie wyprostuję. A moim zmiennikiem był wtedy kapitan, jednak widać miał on ważniejsze obowiązki niż nadzór nad załadowcami ;) Kiedyś obiecałam sobie, że jeśli pewnego dnia na statku uznam, że wolę się wyspać niż wyjść do miasta, to będzie to znaczyło, że zaczynam się wypalać i powinnam zmienić branżę. Ten dzień nadszedł, przy samodzielnie nadzorowanym załadunku w litewskim porcie. Po trzydziestu godzinach bez snu moim jedynym marzeniem było położyć się do koi; przysypiając w roboczym kombinezonie złapałam się na marzeniu, że może jeśli spierdolę załadunek i wyrzucą mnie z pracy, to nareszcie się wyśpię. Myśl ta była podejrzanie kusząca... 

Co tam jeszcze było, w tych "zaletach"? To, że nie musimy przejmować się rachunkami, zakupami, problemami codziennego życia na lądzie? Owszem, ale bardzo wypadamy przez to z "rytmu" lądowego życia. Znam starszych marynarzy, świetnych w swoim fachu, którzy bali się samodzielnej podróży samolotem, nie umieli prowadzić auta (bo i po co?! Do pracy dojeżdżać nie trzeba...), a wyprawa do urzędu napawała ich panicznym lękiem. Wiele z tych osób funkcjonuje przy pomocy swoich "dopełniających" je lądowych połówek- ale już wspomniałam, jak powszechne w tym zawodzie są konflikty czy rozwody (zresztą obecnie nie jest to domena wyłącznie zawodów cechujących się rozłąką).

Lot samolotem
Niby lot samolotem to dla marynarza chleb powszedni, ale raczej w sporej grupie. Samodzielność w podróży nie należy do standardowych cech matrosów ;)

A jedzenie? Owszem, bezpłatne, ale często paskudne lub po prostu nie w naszym guście. Jako kobieta miewałam spore problemy przez ciężką, statkową dietę, i kilka dodatkowych kilogramów bywało najmniejszym z nich. Nie ma co liczyć na wymyślne dania, a często nawet na dobrą kawę. Swego czasu woziłam nawet na statki własny ekspres. Ale nie wszystko da się zabrać, mając ograniczony limit wagi bagażu przez linie lotnicze. I tu pojawia się jedna spora zaleta, o której zapomniałam; marynarz zawsze spakuje się na urlop bez zbędnych rzeczy i zajmując minimum miejsca. Skoro musimy w dwóch walizkach zabrać całe nasze życie w kilkumiesięczny rejs, jakim problemem są dwutygodniowe wakacje?

No i pieniądze. Powiecie tu, że "bogatemu łatwo powiedzieć", ale ja w kolejny rejs zazwyczaj płynęłam sporo szybciej, niż zamierzałam, bo kończyły mi się pieniądze ;) Taki tryb życia nie uczy oszczędnego gospodarowania posiadanymi środkami. W czasie epizodu w pracy "lądowej", kiedy to zachciało mi się zmienić moje życie, kompletnie nie umiałam dać sobie rady, mając do dyspozycji 2,5 tys. zł miesięcznie. A wiem, że są ludzie, którzy z takiej pensji potrafią spłacać kilkusettysięczne hipoteki...

A co dla mnie jest największą wadą tej pracy? Świadomość, że mogę zginąć przez pijanego idiotę, albo przez przerośnięte ego niedowartościowanego kapitana, który zignoruje ostrzeżenia przed silnym sztormem. Zawsze gdzieś tam tkwi, jak zadra, pamięć o katastrofie Cemfjorda, który zatonął, grzebiąc całą siedmioosobową załogę, w tym dwóch absolwentów Akademii Morskiej, którą ukończyłam. I za co zginęli ci ludzie? Za ładunek pierdolonego cementu?... Są lepsze powody, aby odebrać sobie życie. 

Podsumowując- dla mnie wady przeważają nad zaletami. Wychodząc na miasto w czasie pobytu w porcie lubiłam usiąść  nad filiżanką kawy czy kuflem piwa w knajpie, i po prostu obserwować przechodniów i gości. Ciągnęło mnie wtedy, żeby rzucić to wszystko, założyć rodzinę, osiąść gdzieś wreszcie  na stałe, nie musząc stale żyć na walizkach, a każdą noc spędzać w swoim łóżku. Jednak, po powrocie na statek, kiedy słyszałam, jak maszynownia statku budzi się do dalszej drogi, znowu czułam ten przyjemny dreszcz przygody.

Kufel piwa
Wasze zdrowie! (piwo we francuskim Nantes, z lokalnego browaru, było bardzo smacznym pretekstem do obserwacji...)

Powoli zbliżam się do końca; na pewno już zauważyliście, że marudą jestem straszną. We wszystkim znajdę wady, moja szklanka nie jest ani do połowy pełna, ani pusta, bo nie lubię ich używać, a mój Mąż jest najcierpliwszym człowiekiem, jakiego znam (i nie wybrałam go bez powodu! Kto inny by to wytrzymał?). Jestem z tych osób, którym się nie dogodzi- ale dzięki temu nie zadowalam się byle czym, zawsze pcha mnie do nowych, nieznanych wyzwań; a nuż kiedyś jeszcze znajdę swój cel i miejsce na ziemi. I może stanie się to nawet przed ukończoną siedemdziesiątką ;)...

A w następnym poście poruszymy temat "pływających" związków.

NASTĘPNY POST

Komentarze

Zapraszam na Instagram!

Popularne posty