10 najdziwniejszych rzeczy, które zabrałam w rejs
Ostatnio, z przyczyn między innymi utrudnień koronawirusowych, w moim życiu wyjazdów zrobiło się niestety mniej. Również tych zawodowych- nie mówiąc o turystyce... Branża żeglugowa w ogóle mocno ucierpiała na powszechnych ograniczeniach w przemieszczaniu się. Obecnie podmiany są wielką niewiadomą, rejsy przedłużają się, a w portach obowiązuje zakaz wyjścia na ląd- często z góry narzucony przez armatora. Ale tym tematem zajmiemy się innym razem.
W czasie licznych służbowych wyjazdów nabyłam jedną umiejętność, nie do przecenienia; czyli jak szybko i dobrze spakować całe swoje życie na kilkumiesięczny wyjazd. No i jak zrobić to na tydzień, miesiąc lub dzień, ponieważ ulubioną rozrywką moją i męża, w czasie wolnym, są samochodowe wycieczki po Polsce. Wiem, że zakrawa to o zboczenie- w końcu po tak długim "wyjeżdżonym" czasie powinniśmy cały urlop przesiedzieć w domu. Ale w tej pracy najlepiej odnajdują się ludzie, których cały czas nosi po świecie. A ja po kilku dniach spędzonych w domu zaczynam się dosłownie źle czuć. Możecie sobie wyobrazić, jakim koszmarkiem musiała być dla mnie obowiązkowa kwarantanna, w którą wpadłam po powrocie do kraju. Ten czas wykorzystałam na:
- walkę z Sanepidem, zakończoną spektakularnym sukcesem (zwolnieniem z kwarantanny) w dwunastym dniu jej odbywania!
- trzecią część gry "Wiedźmin", czyli to, co naprawdę pozwoliło mi przeżyć bez uszczerbku na psychice. Jako zagorzała fanka wszelkiego, co związane z moją ulubioną sagą fantasy, spędzałam całe dnie zamknięcia na grze na Xboxie... Nie był to więc czas stracony, ponieważ inaczej ciężko byłoby mi wygospodarować tak dużo czasu.
Przechodząc do sedna; na początku mojej przygody z morzem pakowanie się było sporym wyzwaniem. Punktowana lista, pomagająca mi nie zapomnieć o ważnych rzeczach, ale przede wszystkim- przeładowana tym, co miało mi się nie przydać. Wielka walizka, wyładowana do granic możliwości, przysparzająca mnie o obawy odnośnie kontroli jej wagi na lotnisku. W porównaniu do całości jej objętości, naprawdę przydatne okazywało się naprawdę niewiele rzeczy. Do dziś potrafię jednak zabierać ze sobą naprawdę dziwaczne przedmioty; obecnie jednak robię to świadomie. Oto lista dziesięciu najdziwniejszych rzeczy, jakie wzięłam na statek. Niektóre były bardzo przydatne, inne- wręcz przeciwnie, stanowiły niepotrzebny ciężar.
-
Ekspres do kawy/kawiarka. Absolutnie niezbędny. Kawę uwielbiam, a tak naprawdę nigdy nie wiem, czy na statku będzie ekspres, a jeśli tak, to w jakim stanie. Najchętniej brałabym jeszcze zapas kawy, ponieważ ta na statku, jak na pewno się domyślacie, zazwyczaj jest najtańsza i najsłabszej jakości. Na to niestety nie pozwala mi zazwyczaj ilość miejsca w bagażu... Stąd też stałym punktem portowych wypraw jest zakup kawy. Najlepszą znaleźliśmy w Wismarze w Niemczech, paloną na miejscu w sklepie, którego właścicielem jest pan pochodzący z Ameryki Południowej. Bardzo polecam odwiedzić, jeśli traficie do tego uroczego miasta.
Urokliwa kawiarnia w Wismarze. -
Gitara. Nie jestem pewna, czy mój obecny poziom można już nazwać umiejętnością gry, ale nie przeszkadza mi to zabierać jej, gdzie tylko mogę. Niestety, byłam bardzo blisko zrobienia jej krzywdy stałymi zmianami klimatu i morskim powietrzem; dopiero, kiedy przeschnięte drewno zaczęło po prostu dziwnie brzmieć, zauważyłam, że podróże nie służą mojemu instrumentowi. Mam jednak zamiar wrócić do wspólnych podróży- muszę po prostu zainwestować w porządny nawilżacz i futerał.
Na statku mam sporo czasu- lubię czasem wykorzystać go kreatywnie, a gra na gitarze działa też odprężająco- chociaż nie wiem, ilu załogantów podziela moje zdanie ;) - Ulubiony kubek. Przypominający o domu, sprawiający, że każdy napój smakuje lepiej. Niestety, nie jestem pewna, czy którykolwiek z moich kubków wrócił do domu; nawet na lądzie mam wybitne umiejętności ich tłuczenia, a co dopiero na morzu. Rozbitym kubkom urządzałam nawet morski pochówek... Nie jest to bardzo ekscentryczny przedmiot, a jego przydatność jest dyskusyjna- co jak co, ale kubki na statku są (zazwyczaj!)
-
Hodowla dżdżownic. Pomysł oczywiście mojego męża. To po prostu duże, plastikowe pudło z podziurawioną przykrywką, wypełnione ziemią oraz lokatorami. Przy dostarczaniu pożywienia (wszelkie obierki, liście, a nawet... tektura) i skrapianiu wodą, populacja potrafi rosnąć skokowo. Mąż obronił swój pomysł spektakularnymi wędkarskimi sukcesami osiąganymi za pomocą swoich podopiecznych ;)
Jeden z udanych połowów. Do listy powinnam dopisać przenośną wędzarkę. Chociaż nie mam takiego rozmachu, jak niektórzy... Tutaj powstaje prawdziwa wędzarnia, pozwalająca na wędzenie zimnym dymem. -
Samochód. Zabierany na gościnne występy w żegludze śródlądowej, do
której na pewno kiedyś przejdziemy (na blogu oczywiście). Jest to jedna z
wielu różnic w obu żeglugach: tej "wielkiej" i tej "szuwarowo-bagiennej".
Posiadanie własnego samochodu na statku to super sprawa; nie ma problemu z
odległością do sklepu, dostarczeniem najcięższych zakupów czy zwiedzaniem.
Pojawia się w zamian nowe zagadnienie: gdzie znaleźć miejsce, w którym
bezpiecznie możemy posadowić samochód na lądzie...
Tak podnosi się auto, w celu posadowienia na burcie- pasy przyczepiane są do felg. Strach jest, za każdym razem ;) - Karty do wiedźmińskiego Gwinta. Niestety, na statku nieprzydane, z braku... chętnych do gry. O wiele bardziej przydają się klasyczne karty, które praktycznie należą do mojego stałego wyposażenia bagażu.
Karty do Gwinta. Gadżet z mojego ulubionego uniwersum - Mój mąż. Od tego chyba powinnam zacząć ;) Zdecydowanie najdziwniejsze, co wzięłam, chociaż on na pewno powiedziałby, że to on wziął na statek mnie. Na szczęście coraz łatwiej o taki układ na morzu; ale na początku musieliśmy stoczyć ciężką walkę z mocno zaściankowym kadrowcem...
-
Własny kwiatek doniczkowy. Dziwna zmutowana stokrotka, którą dostałam na statku i mam do dziś, mimo, że jestem wyjątkowo słabym opiekunem roślin- standardem jest ususzanie, przelewanie i wszelkie inne zaniedbania, więc muszę mieć wyjątkowo odporne egzemplarze. Na statku jednak tej zieleni bardzo brakuje- warto więc przywieźć sobie chociaż jednego liściastego przyjaciela.
Czasem kwiatów zbiera się całkiem sporo. Zdjęcie jeszcze z czasów studenckich... - Xbox- mimo sporego ciężaru i zajmowanej przestrzeni, było warto. Niestety, samo urządzenie nie wystarczy; do tego trzeba wziąć całe okablowanie i najważniejsze- gry. W tym mój ulubiony Wiedźmin.
- Drobny śmietnik, który na stałe zadomowił się w torbie podróżnej, którą, od samego początku, mam jedną. Była ona wydatkiem sięgającym połowy moich miesięcznych dochodów. Nie żałowałam jednak nigdy; nie ma nic gorszego niż zacinające się zamki, rozłażące szwy i wyłamujące się kółka w najtańszych walizkach, w czasie kilkunastogodzinnej podróży. W kieszeniach i na dnie tej walizki przez lata zgromadziły się małe przedmioty; karty SIM wszelkich krajów, etui na okulary, małe śrubki, agrafki, sznurki i sznurowadła, a nawet... bierki. Cała ta drobnica praktycznie nie zajmuje miejsca; i jakoś tak przemyka nienaruszona z rejsu na rejs. Kiedyś na pewno zajmę się zrobieniem z tym porządku. Póki co próby kończą się na wydaniu opinii: miejsca nie zajmuje, a przydać się może; zostaje.
Myślę, że nie jestem wyjątkiem. Każdemu marynarzowi (i nie tylko) zdarzyło się brać w podróż niestereotypowe rzeczy. Na przykład bardzo często zabierany przez załogantów jest zapas zupek
chińskich, czemu zresztą się nie dziwię (ale mi zawsze szkoda było
miejsca). Znam też osoby, dla których najważniejsza jest antena satelitarna,
dla której są w stanie sporo poświęcić.
Ja o wiele więcej dziwnych rzeczy przewożę w drugą stronę- ze statku do
domu. W każdym bowiem porcie ulegam pokusom kupna ciekawych znalezisk,
często zupełnie nieprzydatnych; a potem muszę się pozbywać tych
wartościowych przedmiotów, żeby mieć miejsce w bagażu na nowe nabytki.
Czasem trzeba jednak wrócić samolotem, próbując jakoś odchudzić bagaż do
przepisowych 20 kg... Ale za najoryginalniejsze przywiezione rzeczy uważam
nie nabyte pamiątki, ale te "darmowe": garść pelletu i próbki rudy żelaza,
które były naszymi ładunkami, czy przeterminowaną pirotechnikę statkową:
czerwone flary ratunkowe i pławki dymne. Do tego żywnościowe porcje "na
przetrwanie", umieszczane w środkach ratunkowych (oczywiście
przeterminowane, co nie przeszkadzało mi ich skosztować; do dziś nie mogę się zdecydować,
czy są całkiem smaczne, czy paskudne) i zbiory map papierowych (po terminie,
czyli tzw. stare edycje). Najdziwniejszy zaś był Diazepam po terminie (ale
nie mówicie o tym nikomu...).
A w następnym poście postaram się stworzyć subiektywny poradnik pakowania w podróż- czyli coś, co może przydać się każdemu.
Komentarze
Prześlij komentarz
Miło mi, że chcesz wyrazić swoją opinię, zadać pytanie czy po prostu ponarzekać. Chciałabym, żeby tych opinii, jak najbardziej różnorodnych, było jak najwięcej. Na pytania na pewno odpowiem i ponarzekam chętnie razem z Tobą. Wyłączyłam weryfikację captcha, także nie martw się niepotrzebnymi utrudnieniami ;)