Jak bardzo kucharz okrętowy może truć załogę?
Przedstawiam Wam drugą część posta o statkowych kulinariach. Dzisiaj opowiem o najlepszych, ale i najgorszych kucharzach, z jakimi przyszło mi pracować na morzu. Myślę, że niejeden raz Was zaskoczę...
Jagodzianki na statku?! Tak- ale wykonane przeze mnie, w czasie wolnym. Urok długiego, letniego postoju w fińskim porcie Vaasa- znalazł się nawet czas na zbiór jagód... |
Więc który z napotkanych kucharzy był najgorszy? Ciężko wybrać jednego.
Ale myślę, że ten tytuł przyznam bardzo antypatycznemu facetowi, z którym
trudno było przetrwać cztery miesiące, a głód stał się wtedy moim
przyjacielem... Facet nie tylko nie umiał się postarać, ale po prostu nie
chciał. Standardem był stary chleb (świeży był trzymany tak długo, aż się
zestarzał. Czemu? Ponieważ wtedy załoga mniej je...). Jedzenie,
przetłuszczone, niedoprawione i paskudne? Ten sam powód. Nie smakuje-
mniej zjedzą.
Szokiem dla mnie były "ozorki", których nigdy
wcześniej nie jadłam. Ponieważ jednak w kulinariach staram się być
odważna, przyszłam na kolację. Tam na talerzu, obok ziemniaków i ogórków
kiszonych, czekał cały, krowi język. Poważnie. Nie miał nawet ściągniętej
tej szorstkiej skórki (to chyba w niej są kubeczki smakowe...). Czy
spróbowałam? Owszem. Ja smakowałam krowi język, a krowi język smakował
mnie. Obrzydlistwo, którego nie dokończyłam (okej, nawet poważnie nie
zaczęłam...), ponieważ smak był równie fatalny jak wygląd. U tego kucharza
moim standardem stało się opuszczanie kolacji, ponieważ wiedziałam, że ta
będzie niejadalna. Także jakość stosowanych produktów pozostawiała wiele
do życzenia. Cysty w mięsie, pasożyty w rybie? Standard.
Czemu
załoga nie mogła pozbyć się tak paskudnego kucharza? Otóż, w wielu
kompaniach żeglugowych, istnieje pojęcie dziennej stawki żywieniowej. W
tej, w której pracował nieszczęsny parzygnat, wynosiła ona 7 dolarów
dziennie na osobę. Mało, prawda? Owa stawka rozliczana jest następująco:
zamówienia na produkty składane są przez kucharza i zatwierdzane przez
kapitana, który opłaca je ze statkowej kasy. Następnie, pod koniec
miesiąca, wysyła on pisemne rozliczenie do armatora. Musi wtedy wykazać,
co zostało zakupione i ile wyniosła ta dzienna stawka (nie więcej niż 7
dolarów). A co w przypadku, jeśli stary z kukim kupią najtańsze,
najgorszej jakości produkty? Stawka wyjdzie np. 4,5 dolara. Oczywiście dla
kompanii stosuje się "kreatywną księgowość" i na papierze wydane jest całe
7 dolarów. A co z różnicą? Oczywiście jest dzielona- między kapitana i
kucharza. Możecie się więc domyślić, jaka była reakcja starego na plotki,
że załoga się burzy i próbuje wystąpić przeciwko "truciu". Kapitan
zorganizował spotkanie załogowe, na którym w ostrych słowach rzucił "komuś
nie podoba się kuchnia? Słucham- niech się wypowie"... Jak myślicie, co
było dalej? Oczywiście- marynarze ucichli jak myszy pod miotłą. Nikt nie
śmiał zrobić pierwszego kroku i osobiście wyrazić swojego zdania wobec
kapitana. Mimo, że stary był jeden, a załogi (oczywiście bez kucharza)
dwadzieścia osób... Ale, mimo, że "marynarze nie boją się niczego" to
deficyt odwagi cywilnej jest na morzu boleśnie widoczny.
Co jeszcze potrafił odstawić ten najgorszy, znany mi kucharz? Pamiętam
sytuację, kiedy pomagałam mu lepić uszka na święta (zawsze na statku
wysyła się do tego zadania kobiety- o ile oczywiście jakieś są). Widziałam
przy tym, jak tą samą ścierką facet mył palniki kuchenne, blaty i
przecierał... podłogę. Uszek nie tknęłam.
Albo kiedy musieliśmy
pomagać mu myć usyfiony piekarnik i kuchenkę, ponieważ zakwestionowała tą
kwestię tzw. Port State Control (czyli po prostu kontrola
przeprowadzana przez państwo, do którego przypłynęliśmy).
Ale może wystarczy o nim- w końcu zostało jeszcze kilku asów do opisania.
Czy na takim chlebie da się przetrwać kilka miesięcy? Cóż- czasem nie ma innego wyjścia... I nie, to nie ja mam taką śliczną dłoń ;) |
Niechlubnym numerem drugim jest największy niechluj, jakiego znałam. Abstynent, którego znakiem rozpoznawczym była wiecznie uświniona koszulka i białe (może raczej szaro-poplamione) dresy, z których wiecznie wystawał... uśmiech delfina. Nie raz postawieni byliśmy wobec tragikomicznej konieczności oglądania tego widoku w czasie posiłku. Był on też "śmieciarzem" i wcale się z tym nie krył. Standardem było znalezienie łazanek sprzed miesiąca w bigosie, albo niedojedzonego mięsa, z zapomnianego już obiadu, w zupie. Kucharz na tym statku pełnił zarazem rolę stewarda, podając nam posiłki- pamiętam, jak kiedyś zabrał mój talerz z niedojedzonym, sponiewieranym kurczakiem, mówiąc przy wszystkich "nie szkodzi, zamrożę, będzie w sam raz do bigosu!"... Facet nie widział nic złego w tym postępowaniu, a "przegląd tygodnia" czyli zapiekanka makaronowa z resztek, była stałym piątkowym posiłkiem.
Napomknę też o kucharzu, który na najmniejsze życzenie załogi reagował wściekłością, tak samo jak na niechęć do jedzenia jego potraw. Jako, że w czasie kolacji wypadała moja wachta, miałam ten luksus, że posiłek dostarczano mi na mostek. Mogłam dzięki temu, nienarażona na nieprzyjemności, truć okoliczne ryby wynalazkami naszego kuka... Facet gotował ciężko, tłusto i "na jedno kopyto", jednak nie był taki zły- plasuje się gdzieś pośrodku stawki. A po przyzwyczajeniu się, jego ataki wściekłości potrafiły być nawet zabawne. Miał on też spory kompleks: że wszyscy pracują lżej od niego (nawet załoga pokładowa czy maszynowa). Niestety, wymiękł po mojej (całkowicie poważnej) propozycji przejścia na jeden dzień do maszyny- szkoda, bo motorzysta bardzo entuzjastycznie podszedł do możliwości zmiany swojej działki na kuchenną.
"Ja, kurwa, codziennie talerze myję, i ci w maszynie też, kurwa, w wirówkach talerze czyszczą.. Co za różnica, nieroby jedne, ale kurwa kasy to więcej mają, że niby praca ciężka!!" |
Trafił mi się też kiedyś młody kuk, roztrzepany i niezorganizowany. Nie był on jednak zły- miał w sobie resztki ambicji, żeby podać coś fajnego i urozmaicić menu. Pozwalał też na korzystanie z kuchni, co pozwalało czasem miło spędzić czas, przygotowując coś smacznego. Jednak potrzeba oczekiwania półtorej godziny na swój posiłek, bo kuki próbuje dla każdego przygotować jedzenie "na świeżo", potrafiła bardzo zdenerwować załogę... Był to bodajże drugi rejs w życiu opisywanego asa, pod którego koniec zaczął on przypominać standardowych parzygnatów- jego ambicje nie wytrzymały starcia z niewdzięczną pracą kucharza okrętowego.
Gdzie więc ten najlepszy kucharz? Jeden, będący chlubnym wyjątkiem, się znalazł- piekł co rano świeże bułki na śniadanie. Świetnie gotował i często można było liczyć na deser. Jedyną jego wadą, do której się zresztą przyznawał, były ciasta- nie miał w tym kierunku talentu ani cierpliwości. Jednak spokojnie dało mu się to wybaczyć, zwłaszcza, że posiadał sporo osobistego uroku i dowcipu ;) Dodam jeszcze, że na tym statku chlubnym wyjątkiem było podejście armatora do "stawki żywieniowej", o której pisałam w poprzednim poście. Czyli- nie było jej wcale, a kucharz mógł, oczywiście w miarę rozsądku, zamówić wszystko i nie tłumaczyć się z nadmiernych apetytów załogi.
Wystarczy opowieści o monotonii diety statkowej. Kontynuując jednak serię kulinarnych postów, w następnym z nich opowiem Wam o tym, czy pływając, da się poznawać dalekie kraje od tej, jakże przyjemnej, strony. Tam wreszcie nie będę musiała tak bardzo kombinować ze zdjęciami- z rejsów nie posiadam dosłownie żadnego zdjęcia statkowego posiłku. A zdjęcia kucharzy nie wstawię, bo większość obraziłaby się śmiertelnie ;)
Komentarze
Prześlij komentarz
Miło mi, że chcesz wyrazić swoją opinię, zadać pytanie czy po prostu ponarzekać. Chciałabym, żeby tych opinii, jak najbardziej różnorodnych, było jak najwięcej. Na pytania na pewno odpowiem i ponarzekam chętnie razem z Tobą. Wyłączyłam weryfikację captcha, także nie martw się niepotrzebnymi utrudnieniami ;)