Jak wygląda marynarska dieta?
Jeśli chcielibyście poczytać o tajnikach marynarskiej pracy, np. pracy z linami, zapraszam do poprzednich postów. W tym zajmiemy się bowiem czymś o wiele przyjemniejszym, czyli jedzeniem. Jak wygląda marynarska dieta, czy na statku "dobrze karmią" czy raczej podają najgorsze i najtańsze żarcie? Czy pływając da się poznać smak "kuchni świata"? Zapraszam na morską opowieść w trzech częściach.
Wyszperane w rodzinnych archiwach zdjęcie z załogowego grilla |
Szanta przewodnia opowieści to oczywiście "Imieniny kuka z R/V Wieczno" Jerzego Porębskiego, którego utwory bardzo lubię. Cenię sobie jego niepowtarzalny styl i fakt, że facet wie, o czym śpiewa- w końcu kawał życia przepracował na statkach rybackich.
Dlaczego akurat ta? Ponieważ, jak się na pewno domyślacie lub wiecie, kuk, zwany kukim, to właśnie kucharz okrętowy. Sądząc po słowach pana Porębskiego, ten akurat był bardzo dobry w swoim fachu, w końcu "przybyło każdemu pod gaciami sadła" na R/V Wieczno... O kucharzach na "rybakach", czyli statkach rybackich, bardzo pozytywnie wypowiadał się mój Ojciec, który przepracował w tej branży całą młodość (po pierwszym, ośmiomiesięcznym rejsie, utył tak, że nie poznała go rodzona siostra!). Jego opowieści o tym, jak świetne jedzenie oraz wyborne ciasta i torty serwował im kuk, stanowiły dla mnie niezłą zachętę do wyboru zawodu. W końcu, sama się przyznaję, wysoko cenię sobie kulinarne przyjemności. Nie byłam jednak tak odważna lub szalona, żeby poszukiwać pracy na statkach rybackich. Jak więc wygląda żywienie we flocie handlowej?
Stare zdjęcie załogowego grilla na greckim tankowcu |
Cóż... W żadnym calu nie dorównuje opowieściom Ojca. No, poza jednym wyjątkiem- czyli liniowymi promami oraz statkami branży offshore (nie wiem, jak obecnie, mówię o czasach boomu kilka lat wstecz). Tam żywienie jest na najwyższym poziomie, głodny nie będzie chodził ani alergik, ani wegetarianin. Rozmaite dania, dodatki i surówki podawane codziennie w formie szwedzkiego stołu, obowiązkowy deser- żyć nie umierać. Ale, tak jak pisałam- to inny świat. Zaledwie dwutygodniowe zmiany upodabniają pracę na "liniowcach" do pracy na lądzie, zwłaszcza doliczając praktycznie codzienne odwiedziny w kraju. Ponoć także pensje są tam na bardzo wysokim poziomie. Niestety, jeśli wśród czytelników jest ktoś, kto stoi dopiero przed wyborem ścieżki zawodowej- nie ma większych szans na znalezienie pracy na tych statkach w Polsce. Pojedyncze wakaty rozchodzą się na pniu, oczywiście pośród członków rodzin i znajomych. Jeśli nie macie w firmie żeglugi liniowej ojca czy chociaż wujka, nie macie na co liczyć. No, co najwyżej na ogromny traf i szczęście (chociaż osobiście nie znam żadnego takiego przypadku, aby pracę dostała osoba całkowicie "z zewnątrz"). A jak można chociaż spróbować takiej pracy? Na... bezpłatnych praktykach kadeckich. Ale za takie jedzenie- warto chociaż spróbować.
Mesa załogowa na dużym promie pasażersko-samochodowym. |
A tu- mesa załogowa na dużym statku handlowym. |
Przejdźmy więc do żeglugi handlowej. Cóż, w tej nie ma co liczyć na cuda. Kucharz, który umie zrobić jedno dobre ciasto i piecze świeży, smaczny chleb, jest już bardzo dobry. Wszyscy jednak to zwykli wyrobnicy, nie ma co liczyć na kulinarne uniesienia- raczej na upadki. Zaś olbrzymia większość zasługuje co najwyżej na miano parzygnata, o ile nie truciciela... Nie raz da się usłyszeć od kucharza: "jedzenie nie jest obowiązkowe!". Ale zanim przejdziemy do opowieści o tych, jakże wybitnych, personach, zajmiemy się standardowym morskim menu oraz kulinarnymi zwyczajami.
O godzinie 07:30 na statkach podawane jest śniadanie. Kucharz musi
oczywiście wstać odpowiednio wcześniej. Więc im mniej kuk stara się
dogadzać załodze, tym później musi wstać- istna nagroda za nieróbstwo,
prawda? Kucharz, chcący podać rano świeże pieczywo, musiałby wstać o
piątej.
A co na statkach je się na śniadanie? Standardowo, wybór
wędlin i sera, ewentualnie twarożek, pokrojone pomidory, ogórki czy
rzodkiewki. Właśnie te warzywa, jako najtrudniejsze do przechowywania,
kończą się najwcześniej w czasie rejsu. Niektórzy kucharze szybko wydają
je w sporych ilościach, np. przygotowując z nich sałatki- i chyba to
lepszy pomysł, niż przetrzymywanie ich i racjonowanie tylko po to, żeby
potem, stęchłych i śmierdzących pleśnią, już nikt nie chciał jeść.
Zaledwie przez kilka pierwszych dni po zaprowiantowaniu statku można do
śniadania dostać jogurty- nigdy nie rozumiałam, czemu zamawia się ich tak
mało.
Standardem na śniadania jest jajecznica, przygotowywana na
życzenie. I tu też, zależnie od "jakości" kucharza: niektórzy potrafią na
życzenie zrobić jajecznicę na pomidorach, omleta czy jajka na miękko, inni
zaś wyłącznie "jajówę" na oleju czy ewentualnie boczku. Ja nigdy nie
mogłam się przekonać do jajek na statku- niby wiem, że mogą być one długo
przechowywane, jednak mam świadomość, że żaden kucharz nie sprawdza ich
świeżości przed podaniem... Nawet mój Ojciec, tak chwalący morską kuchnię,
opowiadał o smażeniu załodze "czarnych" ze starości jajek. Są też na
statkach dni parówek- dosłownie. W mojej pierwszej kompanii w czwartki i
niedziele na śniadanie były obowiązkowo parówki. Możecie się domyślić,
jakiej jakości. Lepsi kucharze podawali do nich półmiski serów czy wędlin-
przy tych gorszych, po wejściu na mesę zastaje się puste stoły (nie licząc
nieszczęsnych parówek). Ale, że rannym ptaszkiem nie jestem, opuszczanie
śniadania, byle pospać piętnaście minut dłużej, było dla mnie idealnym
wyjściem.
Po śniadaniu załoga rozchodzi się do swoich zajęć, a kucharz, po posprzątaniu mesy i umyciu naczyń, może wziąć się za przygotowanie obiadu. Na statku jest to posiłek obowiązkowo dwudaniowy i bardzo tradycyjny- zauważyłam, że sami marynarze nie przepadają za "wynalazkami", akceptowanym daniem jest mięso (obowiązkowo, jedyny wyjątek to ryba w piątek), ziemniaki, rzadziej kasza czy ryż, oraz surówka czy sałatka. Zawsze po wzięciu zamówienia na pierwszy obiad idzie sałata, mizeria, czy mieszane surówki z delikatnych, nietrwałych warzyw. Następnie, gdy te się skończą, nadchodzi czas buraczków, duszonej marchewki, kapusty czy surówek z warzyw korzeniowych- selera czy czarnej rzepy. Po nich nadchodzi czas na "awaryjne zapasy", czyli mrożone brokuły, gotowe mieszanki czy sałatki słoikowe. Gdy i to się skończy, a port nadal w oddali, nadchodzi smutny czas obiadów bez warzyw...
Tu też pojawiają się "zwyczaje", przykładowo w czwartek i niedzielę na drugie danie podawany jest kurczak (w niedzielę również obowiązkowy rosół, a czasem nawet lampka wina czy ciasto na deser), w piątek ryba. Oczywiście te zwyczaje mogą różnić się zależnie od kompanii, czy raczej od narodowości pracujących w niej załóg. Z zasłuchanych opowieści wiem jednak, że przykładowo niedzielny kurczak jest dobrem ogólnoświatowym ;)
A jak na statkach przechowywane jest jedzenie dla całej załogi? Służy do tego pomieszczenie lub nawet system pomieszczeń chłodniczych. Jest chłodnia sucha, do przechowywania kasz, ryżu i innych produktów nie wymagających chłodzenia. Niższa temperatura panuje w chłodni warzywnej, w której trzymany jest także nabiał i jajka. Najniższa zaś, w tzw. chłodni ciężkiej, może wynosić nawet -20°C. Trzyma się tam mięso i mrożonki.
Skoro mamy już chłodnie, to trzeba je czymś wypełnić- co jakiś czas, zależnie od zużycia jedzenia, dostępności dostaw oraz... skąpstwa kapitana, zamawia on na burtę jedzenie. A kiedy już przyjedzie samochód dostawczy pod statek- następuje powszechne poruszenie. Komunikat jest nadawany nawet na statkowej rozgłośni- jest to system ostrzegawczy i informacyjny, słyszalny w kabinach, na korytarzach i innych miejscach, gdzie przebywa załoga. Jedzenie do chłodni pomagają wnosić wszyscy (czasem nie pojawi się kapitan bądź któryś ze starych "morskich dziadków"). W końcu każdy marynarz musi jeść, prawda? Nikt nie jest więc traktowany ulgowo, a czasem, jeśli wiadomo, że w danym porcie przyjdzie zaopatrzenie, wstrzymywana jest możliwość wyjścia do miasta... Możecie sobie wyobrazić, jak duże ilości pożywienia potrzebne są na wyżywienie kilkunastu, ciężko pracujących osób. Duże statki posiadają dźwig prowiantowy, do którego mocowana jest specjalna skrzynia, opuszczana na nabrzeże. Część osób ładuje do niej prowiant z samochodu, reszta odbiera go na burcie i przenosi do chłodni- czasem system jest zrobiony na tyle zmyślnie, że skrzynię można specjalnym włazem opuścić bezpośrednio do suchej chłodni. A co, jeśli dźwigu nie ma, bądź odmówi on posłuszeństwa? Cóż, załoga ustawia się wężykiem i prowiant wnoszony jest po trapie z rąk do rąk. Kawał ciężkiej pracy, jednak dość przyjemnej- po okresie postu załoga znowu przypomni sobie smak świeżych warzyw czy wędlin...
Zamówienie na burcie (a dokładnie- w pomieszczeniu, używanym jako chłodnia). Załoganci będą mogli przez jakiś czas jeść trochę różnorodniej... Możecie zauważyć nawet ciasteczka- rozpusta ;) |
Dość nieoczywistym problemem jest konieczność dostosowania zamówień do kraju portu, do którego zawija statek. W krajach arabskich nie ma co liczyć na dostawę wieprzowiny- jest ona całkowicie nieosiągalna. Za to można kupić tanią, dobrą baraninę, ale znajdźcie mi okrętowego kuka, który umie ją odpowiednio, smacznie przyrządzić... Zaś w Chinach nie ma co liczyć na to, że wędliny trafią w europejski gust, a z brakiem sera czy nabiału lepiej się pogodzić. Chiński jogurt jest stereotypowo "chiński", zawsze nieskazitelnie biały, nafaszerowany chemią i sztucznymi aromatami. A wędliny? Są... słodkie, niedoprawione, po prostu obrzydliwe! Kiełbas ani szynek się tam nie wędzi. Wszystko smakuje jak podróbka- pamiętam "salami", smakujące tak, jakby ktoś zrobił je z plasteliny, cukru i aromatu, który nieudolnie naśladuje zapach prawdziwego. Byłam nawet świadkiem załogowego "buntu". Kucharz, nakupiwszy tych chińskich cudów, których nikt nie chciał tknąć, potrafił przez trzy dni wystawiać nam dokładnie ten sam, coraz bardziej przesuszony półmisek, który po śniadaniu zostawiał w lodówce w mesie. W końcu ktoś nie wytrzymał, pewnie napiwszy się wcześniej dla kurażu, i w ramach protestu pociął w drobne kawałki wszystkie "wędliny" na półmisku. Afera oczywiście nie przyniosła spodziewanego skutku, jedynie kapitan wyraził potępienie dla "marnacji żywności"...
Obiad na statku trwa od 12:00 do 12:30- jedynym uprawnionym do wcześniejszego zjedzenia jest oficer, który w południe zaczyna wachtę. Następnie, po posprzątaniu, kucharz ma przerwę- a ile czasu ona potrwa, zależy kolejny raz od tego, jak bardzo chce się postarać z przygotowywaniem kolacji.
Ostatni z posiłków, podawany zazwyczaj od 17:00 do 17:30 (czasem ten czas zmienia się w porcie), przypomina obiad- podawane jest jakieś mięso lub podroby, jak wątróbka czy ozorki, ziemniaki i np. ogórek kiszony. Pojawia się czasem spaghetti z sosem, oczywiście mięsnym, zapiekanki makaronowe, łazanki, bigos czy naleśniki na słodko (niestety, rzadko... Nie są one lubiane nawet przez męską załogę, a co dopiero kucharza, który po ich czasochłonnym przygotowaniu narażony jest na marudzenie).
Bardzo rzadko spotykana wegetariańska kolacja na statku |
Powiem Wam tajemnicę- wszystkie te zapiekanki, bigosy i inne kombinowane dania (a także wszystko z mielonego mięsa), w których nie dało się rozpoznać składników, lepiej pomijać, choćby kosztem pustego brzucha wieczorem. Jest w nich ukrywany tzw. przegląd tygodnia, i to niezależnie od jakości kucharza. Lepszy po prostu zamraża w celu zużycia np. porcje mięs, które zostaną z obiadu, gorszy zaś- niezjedzone resztki z talerzy... Tak, zdarzają się dni, że cała praca załogi jest sabotowana przez parzygnata; zamiast pracować, marynarze są zmuszeni spędzać czas w toalecie, cierpiąc z powodu bolącego brzucha. Dopóki jednak ktoś nie umrze, nic się z tego powodu nie dzieje- przecież nie udowodni się kucharzowi podtruwania załogi. Z tej też przyczyny wielu marynarzy boi się głośniej sprzeciwić kukowi, czemu zresztą się nie dziwię. Sama nie byłam na tyle odważna, posiadam dość wyobraźni, żeby obawiać się o swój obiad...
Napiszę jeszcze o tzw. porcjach nocnych. Wspomniałam, że w mesie jest lodówka, ogólnodostępna? Czasem nie jest ona w jadalni dziennej, ale nocnej- specjalnej, małej, zawsze dostępnej dla załogi. Na takich statkach "dzienna" mesa jest zazwyczaj zamykana na klucz (bo jeszcze ktoś wieczorem wejdzie w brudnych butach i narobi zapracowanemu działowi hotelowemu pracy...). W takiej lodówce, po kolacji, kucharz umieszcza wędliny, sery, warzywa, czasem niezjedzone porcje obiadu czy kolacji. Standardem jest też kącik kuchenny, z podstawowymi sztućcami i dostępnym pieczywem, w którym można przygotować sobie kanapkę. Ponieważ na statkach pracuje się całą dobę- wachty morskie prowadzone są w czasie rejsu, a w portach załogowe wachty trapowe- pracujący w nocy marynarz, może skorzystać z dobrodziejstw pozostawionych przez kucharza. W takiej mesie można też zrobić sobie herbatę czy kawę- czajnik w pokoju posiadają zazwyczaj tylko wyżsi stanowiskiem załoganci (albo tacy, którzy umieją się ustawić; jako marynarz miałam w kabinie nawet ekspres do kawy ;).
A jaka jest moja subiektywna opinia o żywieniu statkowym? Jest zdecydowanie niedostosowane do mojego kobiecego żołądka. W domu mięso mogłabym jeść jedynie raz- dwa razy w tygodniu. Na statku jedynym wyborem było mięso, dwa razy dziennie, lub głód. Istnieje opcja, żeby poprosić o "zastępcze" (zazwyczaj jajko sadzone), ale jest to raczej wyjście awaryjne, jeśli ktoś nie je np. wątróbki czy żołądków. Nie da się też jeść dzień w dzień wyłącznie ziemniaków z warzywami- toteż nie polecam zawodu wegetarianom czy weganom. Do tego kuchnia statkowa tonie w tłuszczu, standardem są kotlety i mięsa smażone. Warzywa nie są częścią diety, a raczej urozmaiceniem. Mleko- wyłącznie UHT, co, przynajmniej mnie, nie zachęca do jego picia. Jogurty, jak wspomniałam, to spora rzadkość, podobnie jak ciasto czy ciasteczka. Lepsi kucharze potrafią zamówić i podawać lody, ale oczywiście nie codziennie.
Może zauważyliście, czego zabrakło w moim opisie. Owoców- czy więc na statkach nie ma ich wcale? Są. Standardem jest wydawanie dokładnie wyliczonych owoców do obiadu- po sztuce na osobę. Na pierwszy ogień idą oczywiście nietrwałe banany czy kiwi, później mandarynki, pomarańcze, grapefruity i jabłka.
Na taki stół deserowy na statku handlowym można liczyć tylko w święta ;) |
Jak sobie radziłam z monotonią diety? Cóż, dobre czasy nadeszły dopiero, gdy jako oficer miałam własną lodówkę w kabinie, wypełnioną świeżym nabiałem i przysmakami w odwiedzanych portów. Jako kobieta miałam jednak szczęście- wielu mężczyzn, nie poważających jogurtów czy owoców, oddawało je mi. Zawsze wydawałam też horrendalne ilości pieniędzy na słodycze- prawdopodobnie z braku niektórych substancji odżywczych napadał mnie na statku wilczy apetyt na słodkie... Oraz oczywiście na odwiedziny w portowych knajpkach i restauracjach. Lepiej też sytuacja wyglądała przy krótkich rejsach, kiedy np. co tydzień mogliśmy wyjść na zakupy uzupełnić świeże warzywa w statkowej chłodni. Przeżyłam jednak rejs, po którym długo musiałam wychodzić z problemów żołądkowych. Mimo niezbyt wyszukanego jedzenia, którego często unikałam, oraz ciężkiej fizycznej pracy, zazwyczaj w rejsie tyłam- statkowa dieta jest naprawdę kaloryczna.
Wystarczy- myślę, że przedstawiłam temat dość szczegółowo. Oczywiście zachęcam do zadawania pytań. A w kolejnym poście opowiem Wam o najgorszych, ale i najlepszych (w zdecydowanej mniejszości), kucharzach, z jakimi dane mi było pływać.
Komentarze
Prześlij komentarz
Miło mi, że chcesz wyrazić swoją opinię, zadać pytanie czy po prostu ponarzekać. Chciałabym, żeby tych opinii, jak najbardziej różnorodnych, było jak najwięcej. Na pytania na pewno odpowiem i ponarzekam chętnie razem z Tobą. Wyłączyłam weryfikację captcha, także nie martw się niepotrzebnymi utrudnieniami ;)