"Co zrobimy z pijanym marynarzem..."

Dziś opiszę temat, który niejednokrotnie pojawiał się już we wpisach. Jest to zresztą znany, również na lądzie, stereotyp- pijany marynarz pojawia się w szantach, opowieściach i plotkach. Ile w tym jest prawdy?
Zapraszam do przeczytania wpisu :)

Pijany marynarz to znany stereotyp
Piwo w knajpie podczas wyprawy do miasta jest świetną odskocznią od codzienności statku- lubiłam, nawet na samotnych wyprawach, usiąść ze szklanką i po prostu obserwować ludzi- do tego łatwiej ruszało się w dalszą drogę ;) Na zdjęciu regionalne jasne piwo z browaru w Nantes- bardzo dobre, lekkie, owocowo-herbaciane w smaku.

Zacznę od oczywistości- tak, alkohol jest problemem i to olbrzymim. O ile picie w żadnej pracy nie powinno być absolutnie dopuszczalne (no, o ile nie jesteśmy testerem wina ;) to na morzu życie załogantów często zależy od wzajemnej współpracy, a także od stanu "zdrowia" oficera, pilnującego kursu statku. Jeśli bowiem wyobrażacie sobie, że piją wyłącznie członkowie załogi szeregowej, to bardzo się mylicie- a w wykonaniu oficerów, czy kapitana, jest to o wiele większe zagrożenie. Pijany marynarz stanowi największe niebezpieczeństwo dla siebie (łatwo zrobić sobie krzywdę na statku w tym stanie), zaś mniejsze dla kolegów (ale nadal realne- na statku najważniejsza jest współpraca, a na osobie pijanej polegać nie można). Pijany oficer- stanowi zagrożenie dla statku, na którym pracuje, oraz dla innych jednostek, które pechowo spotkają się z nim na kursie. Pijany kapitan zaś całkowicie destabilizuje pracę na statku- do tego jest to sytuacja bez wyjścia. Armatorzy nie wierzą w doniesienia załogi, tłumacząc sobie, że widać załoga chce się kapitana pozbyć, a nieoficjalnie, załogowo, zwrócić uwagę kapitanowi? Spróbujcie znaleźć na morzu takiego odważnego...
Jako starszy oficer, nie uważałam, żeby drink, wypity wieczorem w dobrym gronie, mógł komuś zaszkodzić- nie lubiłam pracować na statku, gdzie kapitan nalegał na całkowity zakaz picia. Nie byłam też nigdy na suchym statku, czyli takim, na którym polityka armatora zabrania picia oraz posiadania alkoholu na burcie- znam jednak opowieści... W maszynie "bił (...) z grubej rury księżycowy zdrój, nawet chief mechanik podstawiał słój" jak śpiewał Jurek Porębski- jeśli więc nie wolno przynosić alkoholu ze sklepu, trzeba... zrobić go samemu ;) 
W czasie swojej kariery spotkałam wielu nałogowców- nie da się tego określić inaczej. Ludzie, którzy nie umieją przeżyć dnia bez wódki, piją na umór, do upadłego, nie nadają się do pracy na morzu- a jest ich na nim bardzo wielu. Gdy pracowałam jako marynarz, nie miałam żadnego wpływu na starszych, pijących kolegów. Swoje jednak widziałam- rozwalone głowy, bo komuś zachciało się pić przy sporej fali, pijackie awantury i pretensje, czy wręcz psychopatów, których charakter zmieniał się diametralnie i potrafili być bardzo, bardzo niepokojący (niemiło usłyszeć- "Jesteśmy na morzu... Może cię nikt nie znaleźć..." od faceta, który w czasie grilla patrzył tylko na ciebie, stale pijąc). Nie miałam jednak styczności z pijącą załogą oficerską- a może raczej o tym nie wiedziałam? 
Jeszcze jako kadet, mieszkałam w kabinie dosłownie naprzeciwko mostka. Nie raz słyszałam, że oficer biegnie do toalety wymiotować, a gdy przyszłam na mostek- bełkotał i tłumaczył, że bierze silne leki. Było to jednak tolerowane- istnieje praktyka, że na morzu takich rzeczy nie zgłasza się kapitanowi (w pewnym sensie jest to dobra praktyka, nikt nie chciałby pracować z donosicielem, a jemu mogłaby łatwo stać się krzywda...). Tak jak mówiłam, nie ma tu dobrego wyjścia z sytuacji.
A w czasie pracy jako oficer? Wbrew pozorom, o wiele mniej kłopotów sprawiali mi pijący załoganci. Zazwyczaj pili- ale z rozsądkiem i po pracy. Oczywiście "o wiele mniej"- nie znaczy wcale- ale do tego wrócimy. Najwięcej kłopotów miałam z... pijącymi kapitanami. I nie, nie jestem wyjątkiem- są po prostu firmy, w których trzeba bardzo uważać na to, kto będzie najwyższy rangą na statku, na który się mustruje. Jaka płaca, taka praca- i to się sprawdza. Są firmy, które zatrudniają kapitanów "z odzysku", osoby starsze (mój rekord to kapitan w wieku 86 lat!), chore (cukrzyca, demencja, nie szkodzi ;), czy po prostu ludzi "spalonych", którzy wylecieli z pracy np. za spowodowanie wypadku, oczywiście "po spożyciu". Dlaczego? Bo są tani... Dobrą opinię w tej branży niełatwo stracić- nawet, jeśli sprawy nie da się ukryć, zazwyczaj firma nie psuje takiej osobie reputacji- stawia się jedynie ultimatum, że pracownik musi odejść z pracy sam. Trzeba się więc postarać, żeby zła opinia się rozeszła- spotykałam jednak i takich utalentowanych ;) 
Wierzcie, albo nie wierzcie, ale w pierwszym rejsie jako starszy oficer, po kilku tygodniach z kapitanem-abstynentem- trafiło mi się jego przeciwieństwo... A pracowałam wtedy w układzie 6/6 h, wachty prowadziłam wyłącznie na zmianę z kapitanem. Facet nieźle napsuł mi nerwów- kombinowałam jak mogłam, żeby nic się nie stało, zresztą razem z załogą. Pływaliśmy wtedy po bardzo zatłoczonych europejskich wodach, na których dobry stan i koncentracja na wachcie jest absolutnie niezbędna. Załoga więc "pilnowała" kapitana- udając, że odwiedzają go na mostku. A on się nie krępował- pił w czasie wachty, najpierw piwo, a gdy to się skończyło- wódkę. Facet potrafił obudzić mnie w środku mojego czasu odpoczynku, bo w pijanym zwidzie uznał, że świetnym pomysłem jest... puścić mi piosenkę, którą lubił. Czemu nie zgłosiłam sprawy? Cóż, powiem Wam szczerze- bałam się kilku rzeczy. Po pierwsze, facet miał opinię abstynenta, nikt wcześniej nie miał z nim takich kłopotów- więc czy uwierzono by mi, czy jemu, biorąc pod uwagę, że był to mój pierwszy rejs? Nie ma co w tej sytuacji liczyć na poparcie załogi, zazwyczaj nikt się nie wychyli ze swoją opinią. I sama później zrozumiałam, czemu... 
Pływałam więc z tym pijanym idiotą około dwa tygodnie. W tym czasie zdążyłam zaliczyć przejście Kanału Kilońskiego- to wykopany w półwyspie duńskim wąski kanał, dzięki któremu można oszczędzić sporo czasu, nie musząc opływać Danii w czasie podróży Morze Bałtyckie- Morze Północne. Obowiązkiem statków morskich jest przechodzenie kanału z pilotem. Pilot, który przyszedł na statek, zdążył spotkać kapitana, który właśnie schodził z wachty. I pierwsze jego słowa do mnie brzmiały- "Bardzo dobrze, że kapitan zszedł, bo był pijany... Musiałbym wezwać policję wodną, a tego nie lubię- to byłyby dla was olbrzymie kłopoty"... A dosłownie moim marzeniem wtedy było, żeby to zgłosił- zdjąłby ze mnie odpowiedzialność za trudną decyzję. Bardzo chciałam, żeby sprawa rozwiązała się bez mojego udziału- myślę, że nie byłam wtedy dostatecznie doświadczona. 
Kanał Kiloński
Niezbyt szeroko, prawda? To Kanał Kiloński- pomyślcie, co by się tu działo, gdyby można było pływać samodzielnie, bez doświadczonego, znającego zwyczaje i język pilota ;)

No i stało się- kilka dni później, wchodząc do portu w Hamburgu, kapitan był tak pijany, że musiałam podejść statkiem sama do miejsca, w którym mogłam wziąć pilota, i dalej- sama- z pilotem aż do kei. Dla mnie znaczyło to 17 godzin nieprzerwanej pracy. Kapitan? Owszem, pojawiał się- kompletnie pijany, zataczający się, próbujący przekrzykiwać pilota. Pilot, kompletnie przerażony, zawiadomił policję- przy badaniu okazało się, że kapitan miał 3,5 promila alkoholu... Przygoda do zapamiętania na całe życie. A co na to armator? W następnym porcie na burtę przyjechał inny kapitan (bardzo fajny, kompetentny starszy człowiek). Niestety, z przyczyn osobistych pojechał do domu po tygodniu, zastąpiony przez kolejnego dziwaka- zdecydowanie najoryginalniejszą postać, z jaką przyszło mi pływać.
A tamten kapitan-alkoholik? Po powrocie do Polski ponoć zaczął tłumaczyć w firmie, że to moja wina- że przeze mnie pił, bo jak to tak, kobieta, starszy oficer, na morzu? Nie chcę wiedzieć, o co mu chodziło i nie obchodzi mnie to- tak jak nie chcę go ponownie spotkać...
Czy to jedyna przygoda z pijanym Starym? Oczywiście, że nie :) Jakiś czas później, mając więcej doświadczenia (ale rozumu chyba tyle samo, bądź mniej) ponownie trafiłam na statek z kapitanem- żulem. A był to prawdziwy menel- z wyglądu, zachowania, i talentu do picia. I tu problem był o wiele poważniejszy- nie umiał on bowiem pić sam, tylko znalazł sobie kumpla do kielicha, bosmana. Tym sposobem, dwóch, ważnych członków załogi, miałam kompletnie wyeliminowanych. Kapitan ten, dość sympatyczny (kiedy nie pił!) także nie uznawał kobiet na morzu- zgodził się jednak na rejs ze mną. Szybko przekonałam go do siebie- choć wolałabym, żeby mnie z tego statku wyrzucił ;) Uznawszy bowiem, że daję sobie radę, odpłynął zupełnie. Co dnia znaleźć go mogłam, pijanego w sztok, w kabinie bosmana. A kto trzymał wachty?... Marynarz. Prócz oczywistej niezgodności z prawem, niestety, miał on też ograniczone możliwości- nie raz, nie mogąc spać z powodu bardzo dużych kołysań, musiałam iść na mostek, poprawiać kurs w czasie sztormu- chłopak, siedzący na mostku, jak usłyszałam "miał zakaz zmiany kursu statku". Nie raz ostro pokłóciłam się z kapitanem, bo mimo stanu kompletnego upicia, potrafił on wtedy wpaść na mostek z pretensjami, że nie buja, więc jakim prawem ktoś śmiał zmienić jego, kapitański kurs... Co prawda, umiał mi przyznać rację, że postąpiłam dobrze, interweniując- ale dopiero po wytrzeźwieniu. A trzeźwiał rzadko ;)
Przygoda z tym kapitanem trwała kilka miesięcy, i właściwie jedyną jego użyteczną cechą była umiejętność przeciwstawienia się w tym stanie upojenia każdemu- jeśli miałam jakiś problem z załadowcą, agentem, sztauerami, kimkolwiek- stary był gotowy do działania. Nawiązywał pijackie porozumienie z każdym, niezależnie od języka, narodowości, wieku- wszystko okraszając licznymi, oczywiście polskimi, przekleństwami. Sytuacja bywała dramatycznie śmieszna, jak i straszna- nie żądałam zmiennika dla siebie tylko dlatego, że pływaliśmy po afrykańskich i arabskich portach, z których nie chciano organizować podmian, z powodu dużych trudności i kosztów. Oczywiście, zrobiłam to, jak tylko dowiedziałam się, że naszym następnym celem jest "cywilizowany" europejski port. A kapitan? Proponował mi dalszą podróż, ubolewając nad moim koniecznym wyjazdem.
Sytuacja wygląda podobnie dramatycznie w załogach ukraińskich i rosyjskich- bardzo pozytywnie wyróżniają się tu Filipińczycy. Mają oni bardzo słabe "głowy" do picia, ale piją po pracy, a nie w jej trakcie.
Takie epizody bardzo zniechęciły mnie do tej pracy. Chociaż oczywiście nie tylko- ale to temat na inny wpis :) Niełatwo żyć i pracować, w tak wymagającej branży, kiedy nie wiesz, czy obudzi Cię budzik, czy alarm, wzywający do opuszczenia statku po kolizji...
A jeśli myślicie, że w trudnej sytuacji zawsze można rzucić pracę, to wyjaśnię- na morzu jest to bardzo trudne, co jest wykorzystywane przez armatorów. Ilość załogi musi się zgadzać- a jej stan psychiczny, czy fizyczny? Nie ma aż takiego znaczenia... Ze statku tylko teoretycznie można "uciec", ale spróbujcie to zrobić w kraju arabskim czy afrykańskim. Byłoby to niełatwe nawet w kraju europejskim. Oprócz organizacji transportu i zapłaty za niego z własnej kieszeni, musielibyśmy oczywiście przekonać też kapitana, aby oddał nam nasze dokumenty, które przechowuje- książeczkę żeglarską, rozmaite certyfikaty i świadectwa, a nawet paszport. Wspomnę też o problemach, których narobilibyśmy sobie u armatora statku i możliwych obciążeniach finansowych- statek z niepełną załogą nie mógłby wyjść z portu, a do czasu znalezienia innej osoby rosłyby ogromne koszty przestoju. Byłam świadkiem takiej sytuacji tylko raz, kiedy załogant podjął decyzję o zejściu bez zmiennika, na Łotwie- nie wiem, za jakie sznurki musiał pociągnąć nasz armator, że następnego dnia znalazł łotewskiego załoganta z odpowiednimi kwalifikacjami, który zgodził się z nami płynąć.

Na drugim końcu szali są kapitanowie i załoganci- byli alkoholicy. Po czym takich poznać? Nie wezmą do ust alkoholu- choćby symbolicznego kieliszka szampana w Sylwestra. Czemu zaś są problematyczni? To dość prosty mechanizm- skoro oni nie mogą pić, to nikt nie ma prawa. Pracowałam również z takim kapitanem- wprowadzał on "terror", sprawdzał zakupy załogantów po powrocie z miasta, przeprowadzał nagłe "kontrole" kabin- potrafił dosłownie zaglądać do kogoś przez okno... Załoga pokładowa także miała swoje na sumieniu- poniosło ich o raz za mocno, co zostało łatwo wykryte. Do domu, po kapitańskim donosie, pojechali wszyscy, zarówno oni, jak i kapitan- możecie sobie wyobrazić, jak miły musiał to być powrót ;)

Wiele z opowieści zaciera czas- ale przypomniał mi się jeden ciekawy osobnik. Był on prawdziwym niszczycielem- miał bardzo mocną głowę, ale i brak zahamowań w stosunku do współbiesiadników. Nie obchodziło go, co stanie się z takim "zezłomowanym" delikwentem, który nie wytrzymał tempa. A historie zdarzały się różne- jeden z odważnych, pijących z nim już w hotelu, przed wylotem do domu- nie dał rady wsiąść do samolotu i wrócił... na statek. Inny rozbił sobie głowę w czasie powrotu z "drinka" wypitego u tego kolegi. Tydzień później ten wyczyn powtórzył... kolejny facet :D
Pamiętam też starszego mechanika, który pił do upadłego- zapijając wódkę wodą... Pewnego dnia znalazłam go śpiącego w mesie z czołem opartym o stół.
Inny przedstawiciel działu maszynowego, także starszy oficer, pił jednocześnie przyjmując silne leki. Nie mam pojęcia, czy to było przyczyną jego śmierci, ale zszedł ze statku w stanie agonalnym, a kilka miesięcy później już nie żył...
Takich historii jest mnóstwo- nie znam żadnej osoby, pracującej na morzu, która nie poznałaby problemu. Mąż nie raz o tym wspomina- w jego opowieściach także najczęściej przewijają się pijani kapitanowie. Czasem aż ciężko uwierzyć- wyobraźcie sobie kapitana, który jest tak pijany, że rozmawia ze swoją matką przez pilota do telewizora (prowadził tą konwersację dobre piętnaście minut!). Albo innego, który za statkowe pieniądze zamawia na burtę alkohol i papierosy, zapominając o jedzeniu dla załogi. Historie o pijanych załogantach są zazwyczaj zabawniejsze- jak pewien marynarz, który, wyrwany nagle z pijackiego snu do niespodziewanej pracy, z uporem maniaka próbował ubrać bluzę na... nogi.

Możecie pomyśleć- kto bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Oczywiście, zdarzyło się i mi nadużyć alkoholu na statku. Jednak nie miało to już miejsca, gdy zaczęłam pracę jako oficer. Dla mnie, odpowiedzialność za życie załogi i za statek była zbyt duża. Nie winię jednak żadnego z napotkanych pijaków, ani nie mam do nich żalu, oczywiście z perspektywy czasu. Było, minęło.

Barman w Prince Rupert
"Za tych, co na morzu" wypijmy- oczywiście nie stukając szkłem (marynarski przesąd!). Na zdjęciu barman w klimatycznej, portowej tawernie w pięknym kanadyjskim Prince Rupert- tu także ja poczułam "moc alkoholu" ;) Miejsce, do którego chciałabym wrócić- ale już nie na statku. 

Sytuacja nie jest łatwa- alkohol na morzu zgubił wielu ludzi i doprowadził do wielu wypadków. Nie jest jednak dobrym wyjściem całkowity zakaz picia. Czy jest w ogóle rozwiązanie? Myślę, że jest- brak tolerancji dla alkoholizmu i picia bez umiaru, niezależnie od stanowiska- armatorzy powinni zwracać uwagę także na opinie załogi szeregowej- a nie ślepo wierzyć ludziom na najwyższych stanowiskach. Ale należałoby też poszanować prawo załogantów do piwa czy drinka po pracy. Zawód ten jest bowiem wymagający i ciężki psychicznie- ale o tym następnym razem.

Komentarze

Zapraszam na Instagram!

Popularne posty