"Syndrom chińskiej restauracji"
Po morskich opowieściach o kulinariach okrętowych w dwóch częściach- pierwszej i drugiej- kolejny temat nasuwa się sam. Bo skoro żywienie na statku jest aż tak podłe, to czy chociaż w portach można od niego odpocząć?
Zacznę od przypomnienia posta o postoju w porcie. Pisałam w nim, że turystyka w pracy na morzu nie wygląda tak kolorowo, jak w wyobrażeniach. Statek stoi zazwyczaj bardzo krótko, a do miasta daleko... Ale po opowieściach o statkowym żywieniu raczej nie dziwicie mi się, że potrafiłam opuścić posiłek na statku i pokonać sporą odległość, aby zjeść w mieście. Nie jest to jednak rozwiązanie dla marynarzy, którzy "hodują węża w kieszeni". W krajach azjatyckich czy afrykańskich ceny często są sporo wyższe dla przyjezdnych niż dla tubylców, a w Europie czy Ameryce Północnej jest po prostu drożej niż w Polsce... Lepiej więc nie przeliczać cen na pe-el-eny.
Jako, że do osób rozrzutnych nie należę, niełatwo było mi wydawać
ciężko zarobione pieniądze. Wydatki usiłowałam sobie racjonalizować:
przecież po porcie przyjdzie czas długiej podróży morskiej, w której nie
wydam praktycznie ani grosza (to nie do końca prawda- wydawałam na...
piwo ze statkowej kantyny). No i na morzu zarobki nie są złe (ale
o tym innym razem).
Mogą się też zdarzyć gorsze rzeczy, niż
wydanie paru euro ponad plan: pamiętam rejs, w który wybrałam się pod
koniec pewnego roku. Nie dopilnowałam jednego- koniec owego roku był
także końcem ważności... mojej karty płatniczej. Oczywiście nie ma
szans, żeby wyrobić nową kartę za granicą (zwłaszcza, że postoje w
portach to maksymalnie kilka dni), a nie był to jeszcze czas płatności
typu "BLIK", niewymagających użycia karty. Jak przetrwałam rejs? Otóż,
na statkach istnieje możliwość wzięcia zaliczki na poczet pensji, ze
statkowej kasy, nad którą pieczę trzyma kapitan. Niestety- taka "kasa"
nie jest nieograniczona, a trzeba z niej także opłacić zamówienia czy
łapówki (serio!). Kapitan ma więc możliwość zmniejszyć wysokość zaliczki
lub nawet odmówić wypłaty. Przed każdym portem w tym rejsie odbywałam
więc dosłownie drogę krzyżową do kapitana, próbując od niego wyciągnąć
chociaż trochę pieniędzy. Zazwyczaj się udawało- a, jak to bywa w takich
przypadkach, musiałam na dodatek... zniszczyć telefon. Nowy kupiłam w
Tunezji, bardzo budżetowo (Lenovo A1000, toporny i powolny, ale
pancerny); ale ważne, że się udało. Oj, ciężko było wyciągnąć od
kapitana tyle kasy- całe 100 euro!
A kilka tygodni później, ciągle w tym samym rejsie, utknęliśmy w
arabskim porcie z powodu niedopełnienia formalności przez armatora... Na
łapówkę dla władz portu, aby pozwolono nam odpłynąć, poszły wszystkie
pieniądze, nie tylko ze statkowej kasy, ale także "zaskórniaki"
pożyczone od starszego oficera. Szybko dotarło do niepocieszonego
chiefa, że pusta statkowa kasa magicznie nie uzupełni się szeleszczącymi
banknotami, a armator zwróci mu pożyczone pieniądze na konto, regularnie
czyszczone przez oficerską żonę...
Wracając do tematu, to opisany rejs był trudny także pod względem
kulinarnym. Jeden z najgorszych kucharzy, a do tego pieniądze ściśle
wyliczane przez kapitana- z których robiłam zapasy, kupowałam pamiątki i
upominki, no i próbowałam wyżywić się "na mieście" w czasie postojów w
portach.
Czy któryś kraj wspominam szczególnie dobrze, jeśli chodzi o kuchnię? Prawdopodobnie Chiny (to była jedna z niewielu rzeczy, które mi się tam podobały). Karmiono obficie, tanio i smacznie, zarówno w tych najbiedniejszych, jak i najbardziej wyszukanych knajpkach.
Zwyczajem jest podawanie zamawianych potraw na półmiskach czy miskach oraz małych miseczek dla każdego biesiadnika- można dzięki temu spróbować wszystkiego, co bardzo mi się podobało. |
Na zdjęciu wyżej widzicie też drewniane pałeczki, wcale nie jednorazowe (te podawano tylko na życzenie). A co nalewa pan siedzący po drugiej stronie? Tak, bardzo po "polsku"- alkohol ;) Najbardziej zdziwieni tym widokiem byli Chińczycy. Ponieważ nie udało się zdobyć normalnej wódki, zakupiony został najmocniejszy znaleziony trunek- ziołowa, wysokoprocentowa nalewka, przez Chińczyków używana jako... lekarstwo. Nie liczcie też na dobre piwo- bo na to określenie absolutnie nie zasługuje popularne, ale słabe i szczynowate Tsing-Tao.
A jak odróżnić tą "lepszą" restaurację? Otóż, moim pierwszym zaskoczeniem w Chinach było to, że wychodząc wieczorem do miasta miałam wrażenie, że wszystkie sklepy i bary są pozamykane- standardem jest tam oświetlanie wnętrz tak mizernie, że u nas w Polsce uznalibyśmy obiekt za zamknięty. Przyciemnione światło posiada w dodatku dziwną, zimną barwę. I po tym najłatwiej było poznać "bar" od "restauracji"- w tej drugiej oświetlenie jest naprawdę jasne i ciepłe. Zazwyczaj takie miejsce położone jest przy dzielnicy "partyjnej", często o zamkniętym dostępie- i świeci pustkami. Natomiast uliczne bary są pełne; oczywiście powodem jest różnica cen. Jest jednak coś, co łączy oba miejsca- nie musicie znać chińskiego, aby tam zjeść ;) Świeże składniki potraw wyłożone są na specjalnym "stole", na styropianowych tackach. Wystarczy wskazać, co nas interesuje, a po krótkim czasie otrzymamy pyszne danie. Zaznaczę, że owe wyłożone składniki nie są rodzajem niejadalnej "wystawy"- obsługa zabiera przy Was tackę i to z jej zawartości przygotowuje Wasze jedzenie.
O tym pisałam wyżej- możecie wybrać, z jakich składników zostanie zrobiony Wasz posiłek, ale zawsze czeka Was niespodzianka- czym on będzie, zupą, sałatką? Nieraz można się nieźle zdziwić... |
Bardzo pozytywnym zaskoczeniem w Chinach są ceny- sporo niższe niż w Polsce (a przynajmniej były, te kilka lat temu). Nawet ta najdroższa restauracja była bardzo przystępna, jak na naszą kieszeń. Trzeba tylko, jak zresztą wszędzie, uważać na rozmaitych bazarach i stoiskach- obcokrajowca łatwo rozpoznać i spróbować zedrzeć z niego skórę...
A tak wygląda naprawdę droga restauracja- jak na chińskie standardy. Nawet na polską kieszeń była ona po prostu tania. |
Ozdobny wjazd do bogatej dzielnicy, przy którym znajduje się restauracja |
Pięknie ułożone tacki, a także: zdjęcia potraw, z podanymi cenami. Jeszcze tylko przypasować tackę do zdjęcia i można wybierać ;) |
A takie jedzenie dostaliśmy po wybraniu "swoich" tacek. |
Krótko podsumowując, dla mnie kuchnia chińska to najsmaczniejszy zbiór różnorodności, jakiego dane mi było spróbować. Wszystko, co jadłam, było aromatyczne i bogate w smak. Mimo, że często nie umiałam nawet rozpoznać składników, z których było zrobione. No i nie przypominało nic, co można zjeść w Polsce, nawet w tych najlepszych chińskich restauracjach. Słyszałam, że Chińczycy, mieszkający w Polsce, dopasowują przygotowane potrawy pod nasz polski gust i na pewno coś w tym jest- tamtejsza kuchnia nie trafi na pewno w gust każdego. No i muszę wspomnieć, że większość "chińskich" knajp jest prowadzona i obsługiwana przez Wietnamczyków...
Chińskim street-foodem, o którym słyszałam opowieści jeszcze przed moimi odwiedzinami w tym kraju, jest tzw. barbecue. Nazwa ta, oznaczająca imprezę z grillem w dużym gronie (albo sos! I nie tylko- pasjonat nazwie tak metodę powolnego, kilkuetapowego przygotowania mięsa). W Chinach są to grillowane szaszłyki z różnych składników, podawane w małych, ulicznych knajpkach. Często, co ciekawe, goście siedzą w środku pomieszczenia, a grill, jak i kucharz, znajdują się na świeżym powietrzu (no, "świeże" to powietrze nie jest...). Spotkać można różne rodzaje szaszłyków: warzywne, mięsne, z ryb czy owoców morza. Tu także nie musicie znać chińskiego- zazwyczaj takie szaszłyki są przygotowywane wcześniej, więc wystarczy pokazać, którego się wybiera. Dalsze przygotowanie odbywa się na bieżąco. Problem jest jeden- każdy taki szaszłyk przed grillowaniem obtaczany jest w charakterystycznej, bardzo aromatycznej przyprawie, która sprawia, że wszystko smakuje dokładnie tak samo...
"Gablota" chłodnicza z szaszłykami do barbecue |
A tu pan przygotowujący nasze szaszłyki. Byliśmy tam w zimie, co widać po jego stroju. |
Wyprawa do toalety w chińskiej knajpie to przygoda- przed drzwiami możecie natknąć się na taką oto "spiżarnię"- musicie przyznać, że składniki pierwszej świeżości... |
A tu drzwi do samej toalety- dalszego widoku Wam oszczędzę... Niestety, to jest w Chinach standard. |
Chcę też Was ostrzec- jeśli traficie do Chin, bądźcie gotowi na to, że zakupione w nielicznych "cukierniach" ciastka i słodycze, mimo ciekawego wyglądu, nie będą nawet przypominać nic smacznego. Jest to kraj, w którym znalazłam słodkie ciastko, obtoczone w czerwonej, jadalnej wacie o smaku... bekonu. I w którym kupiłam cukierki o smaku groszku i kukurydzy. Bardzo nie polecam też kupować tam czekolady- smakuje ona jak najgorszy produkt czekoladopodobny, jakiego dane Wam było spróbować.
Chińskie ciastka, oczywiście każde osobno zapakowane w plastikowy woreczek (jak wytłumaczyć po chińsku, że zje się na miejscu??). Bekonowe kulki po lewej stronie ;) |
Ciekawy wyjątek od bylejakości- pani, sprzedająca gorące ciasteczka z ryżu i jakieś dziwnej, słodkiej substancji, niebezpiecznie przypominającej kurz ;) |
Co jeszcze zaskoczyło mnie negatywnie, od strony kulinarnej? Niejedno-
choćby to, że wszystkie "słodycze" i przekąski pakowane są w kilogramy
plastiku... Jeśli myślicie, że w Polsce używa się go dużo, to bylibyście
zdziwieni. Tam plastikowe opakowanie zbiorcze zawiera kolejne, mniejsze
opakowania, a wewnątrz znajdują się... pojedynczo pakowane ciastka.
A
także paskudnie brudne podłogi w knajpach- jedzenie jest pyszne, ale
lepiej nie patrzeć pod nogi. Do tego chińskim zwyczajem jest głośne
jedzenie, a niejeden klient jeszcze sobie odcharknie i splunie na podłogę-
jest to normalne. Kolejnym zaskoczeniem był smak herbaty. W końcu Chiny to
kraina tego napoju- wyobrażałam więc sobie, że przywiozę stamtąd zapas
suszu najlepszej jakości, wystarczający na długo. Rzeczywistość okazała
się brutalna; ani najtańsza, ani najdroższa herbata nie była nawet
zbliżona do pysznego naparu, znanego mi z Polski. I nie tylko do mocnej,
aromatycznej herbaty parzonej według specjalnej receptury przez moją Mamę,
ale nawet do zwykłej, torebkowej "minutki". Czarna herbata przypominała
zieloną i była bladziutka- ponoć Chińczycy naprawdę wylewają napar z
pierwszego parzenia. Możecie uznać, że na pewno nie umiałam jej zaparzyć;
może i tak było, więc udałam się nawet do profesjonalnej, drogiej
herbaciarni. Tam w maleńkiej filiżance podano mi prawie przezroczysty płyn
o lekkim aromacie. Cóż- przywiezionego zapasu czarnej herbaty nie udało mi
się zużyć... Byłam za to całkiem zadowolona ze smaku i jakości zielonej
herbaty, zwłaszcza aromatyzowanej jaśminem.
Czy w Chinach jadłam coś dziwnego? Na pewno, ale nie powiem Wam, co... Po prostu dość często zdarzało mi się zamówić "tackę", która nie przypominała niczego, co mi znane. Mogłabym ewentualnie wymienić łatwe do rozpoznania kalmary czy ośmiornice, ale obecnie nawet w Polsce nie są one ekstrawagancją.
Do dziś troszkę żałuję, że nie odważyłam się zdecydować na tackę w lewym dolnym rogu- ale te kacze łby, wyglądające jak zmumifikowane, okazały się dla mnie zbyt "egzotyczne"... |
Powiem Wam także, że zależnie od rejonu Chin, w którym się znajdziecie, kuchnia może być zupełnie inna. W południowej części kraju do wszystkiego otrzymywałam ryż- w północnej pojawiły się nawet... ziemniaki.
A jakie miejsce na świecie plasuje się na chlubnej, drugiej pozycji? Mam wątpliwości między Hiszpanią a Turcją, ale wybiorę Turcję, która byłaby numerem jeden w rankingu słodkości. Hiszpańskie jedzenie jest dla mnie trochę za mało wyraziste. Ale oczywiście w każdym kraju można znaleźć coś, co nam zasmakuje- dlatego bardzo polecam nie bać się próbować nowości. Przyznam, że mam akurat dość mocny żołądek i nie obawiam się sensacji po spróbowaniu ulicznego jedzenia. No a czasem, od naszej statkowej kolacji, apetyczniej wyglądały powyższe kacze łby...
Do Chin na pewno jeszcze wrócimy, ale w następnym wpisie zapraszam na ciąg dalszy kulinarnej podróży, w którym opiszę między innymi mój numer drugi, czyli Turcję.
Komentarze
Prześlij komentarz
Miło mi, że chcesz wyrazić swoją opinię, zadać pytanie czy po prostu ponarzekać. Chciałabym, żeby tych opinii, jak najbardziej różnorodnych, było jak najwięcej. Na pytania na pewno odpowiem i ponarzekam chętnie razem z Tobą. Wyłączyłam weryfikację captcha, także nie martw się niepotrzebnymi utrudnieniami ;)